czwartek, 27 września 2012

Rozdział 2

Rozdział 2

To już ten dzień! Matko, nie wierzę! Wyjeżdżam. Ja i Syntia. Radość mnie rozpiera od wewnątrz. Koniec z narzekaniem rodziców. Koniec z kłótniami z bratem. Koniec... wszystkiego. Tego złego co mnie tu spotkało. Poszerzam horyzonty. Idę na przód. Przed siebie. Gdzie nogi poniosą. Razem z Syntią.

Lecz przed wyjazdem musiałam załatwić kilka ważnych spraw. Dokumenty do szkoły, miejsce gdzie będziemy mieszkać.... A propo tego miejsca. To willa!!! OMG, nie mogę się doczekać. 

Włożyłam buty. Zabrałam moją walizkę i postawiłam ją w korytarzu. Rodzice krzątali się po kuchnie bez celu. Czy coś ich trapiło? Nie wiem i jakoś szczególnie mnie to nie interesuje. Siadłam przy stole i zaczęłam jeść kanapki, które mama wcześniej zrobiła.
- Dzwonił Krystian. Kazał ci życzyć szerokiej drogi. - odezwała się mama.
- Aha, dzięki. - odpowiedziałam z pełno buzią.

Zapadła cisza. Dość niespokojna. Zaczęło mnie to wszystko strasznie denerwować. Ale nie chciałam jej przerywać. Sama nie wiem czemu. 
- Dobra dziewczyno. Wstawaj musimy jechać.
Wstałam od stołu i ruszyłam w kierunku drzwi. Tato już zabrał walizkę i ruszył po schodach. Ostatnie spojrzenie na pokój i resztę mieszkania. Dobra, trzeba iść. Mama zakluczyła drzwi i poszła razem ze mną. Na dworze było pochmurno. Wiał ciepły wiaterek. Tata spakował walizkę do bagażnika i wszyscy wsiedliśmy do samochodu. Ruszyliśmy. Nie obejrzałam się za blokiem, w którym mieszkałam. Czułam, że odezwała by się we mnie jakaś część mnie, która nie pozwoliłaby mi stąd odjechać. Poczułam wątpliwości co do tego wyjazdu. Ale rozwiała je myśl, że ten czas nie spędzę sama, lecz w towarzystwie Syntii. To mnie podniosło na duchu. 
Na ulicy nie było dużego ruchu. Ojciec swobodnie manewrował. Po drodze minęliśmy plac zabaw, w którym się kiedyś bawiłam. Czemu życie tak szybko się toczy? Czemu? Bez sensu zadawałam sobie te pytania. Mijaliśmy coraz to kolejne stare, znajome miejsca. Pierwsza fajka, pierwszy pocałunek, pierwsze łzy po zerwaniu.... No cóż. Trzeba żyć dalej. W końcu dojechaliśmy na lotnisko im. Lecha Wałęsy. Niezły obiekt. Czekała tam już na mnie Syntia. Po zaparkowaniu samochodu, podbiegłam do niej i przytuliłam się na powitanie. Nie zdziwiło mnie to, że nie było z nią jej rodziców. Miałam czasem wrażenie, że najchętniej by się jej pozbyli. Jej rodzice byli wysokimi urzędnikami. Osiągnęli w życiu wiele. Wymagali bardzo dużo. W szczególności od Syntii. Zdarzało się, że przychodziła do mnie z płaczem. Z siniakami na ciele i zadrapaniami. Nic nie chciała powiedzieć. Co się stało. Tłumaczyła się tym, że na pewno mam wile własnych problemów więc nie będzie mnie obarczać swoimi. Ale jaka by była ze mnie przyjaciółka, gdybym jej nie pomogła? Postanowiła zawiadomić odpowiednie instytucje. Z dużym skutkiem. Co prawda Syntia była trochę zła, ale z jednej strony była też wdzięczna za to. Od tamtej pory wszystko się poprawiło. No z wyjątkiem tego, że oni nadal uważają, że jest ''nie udana''. Dla mnie i tak jest najwspanialsza.
Weszłyśmy do środka. Stanęliśmy na środki i zaczęliśmy się żegnać.

- Proszę uważajcie na siebie. - powiedziała mama.
- Nie martw się o nas. Jesteśmy już duże. - odpowiedziałam.
- Wiem. Ale to jest tak daleko. Pilnujcie się nawzajem. Dzwońcie czasami. Chcę być na bieżąco. Obiecujecie?
- Obiecujemy! - odrzekłyśmy chórem.
- No, pora się żegnać. - powiedział tata.

Rzuciłam mu się na szyję i ścisnęłam go mocno. Tak samo zrobiłam z mamą. Syntia również się pożegnała. Wzięłam walizkę do ręki i poszłam w stronę odprawy. Odwróciłam się i spojrzałam w stronę rodziców. Stali tam objęci. Patrzyli na mnie. Pełni podziwu i troski o mnie. Poczułam ukłucie w sercu. Gardło mi się ścisnęło. Czyżby tęsknota? Możliwe. Ale nie ma już odwrotu. Trzeba iść. Pogodzić się. Dam radę, na pewno. Poradzę sobie.


Wsiadłam do samolotu. Odłożyłam walizkę na półkę i usiadłam na wyznaczone miejsce obok Syntii. Siedzenia były dość wygodne. Ludzi też nie było dużo. Powiedziałabym, że ''wystarczająco''. Popatrzyłam na wsiadające osoby. I nagle ujrzałam jego. Czy tacy chłopacy istnieją? Po prostu cud natury. Ciemne, troszkę dłuższe włosy, ładnie zarysowana szczęka, lekki młodzieńczy zarościk i te niesamowite spojrzenia. 
- Widzisz go? Widzisz? Kto to? Niezły, co nie? - szepnęłam do Syntii, żeby mnie nie usłyszał.
- Maja, uspokój się. 
- Ale popatrz na niego. - nie odrywałam od niego wzroku.
- No całkiem, całkiem. Ale nie ma po co zawierać znajomości. Nie warto.
- No co ty gadasz? - spojrzałam na nią z niedowierzaniem.
- Nasze drogi się rozejdą. On pójdzie w swoją stronę, my w swoją. - rzekła bez najmniejszego zainteresowania tą sytuacją.
- W sumie masz rację. A szkoda. Ładna dupcia.

Próbowałam o nim zapomnieć. Ale nie pozwalało mi to, że usiadł tuż obok mnie!!! Boże, co ja mam robić! 

- Cześć, jestem Adrian. Może się poznamy? - zapytał takim męskim głosem.

Odpłynęłam. Zapatrzyłam się w jego oczach. Jego głos dudnił mi w uszach. Nie odpowiedziałam. Obudziłam się, kiedy Syntia dała mi sójkę w bok. 

- Cześć, jestem Maja. Chętnie cię poznam. A to jet, to jest....
- Jestem Syntia. Hej.
- Cześć. Przepraszam, że walę tak prosto z mostu, ale jesteście naprawdę ładne.
- Ooo, dzięki. - zaczerwieniłam się. - Ty też jesteś niezły. - i pożałowałam, że to powiedziałam. Syntia wybuchła swoim głośny śmiechem i nie mogła się uspokoić. Ja przez tą kłopotliwą sytuację też wybuchłam śmiechem. I siedziałyśmy tak zwijając się ze śmiechu. Po paru minutach Adrian sam zaczął się śmiać. W porę przyszła stewardessa. Kazała nam się uspokoić, ponieważ pasażerowie się skarżą.
- Przepraszam za ten napad śmiechu. Ale my już tak mamy. - powiedziałam do Adriana.
- Nie ma sprawy. Lubię wesołe dziewczyny. - czułam, że znowu się zaczerwieniłam. Na szczęście Syntia tego nie zauważyła.
- Ile masz lat? - zapytał chłopak.
- 15. A ty?
- 16. Po co lecisz do Madrytu?
- Postanowiłam wraz z Syntią, że będziemy tam się uczyć w szkole średniej.
- Naprawdę. To dobrze się składa. Mam już nowe koleżanki. - powiedział z radością.
- Też jedziesz się uczyć? - zapytałam z nutką nadziei w glosie. W międzyczasie zauważyłam, że moja przyjaciółka zasnęła. Szczerze mówiąc szło mi to na rękę. Byliśmy w pewnym sensie ''sami''. Obym tylko nic nie zepsuła.
- No. Super, co nie?
- Super? To mało powiedziane!
- A gdzie będziecie mieszkać?
- W jakiejś willi. Wraz z jej właścicielką.
- Ej, ja też. Tylko nie jestem pewny czy to jest ta sama willa.
- A chciałbyś? - zapytałam z nadzieją.
- No pewnie. Z taką dziewczyną. - zdecydowanie za często się czerwienię. - Słodko wyglądasz kiedy się czerwienisz. - proszę cię! Robisz mi to na złość.
- Przestań!
- Ale to jest prawda!

I tak zleciało nam 5 godzin lotu. Ja się czerwieniłam, on mi mówił jak słodko wyglądam, a Syntia smacznie spała na fotelu. Po prostu miodzio. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz